Od piłkarza do lekarza

Bartłomiej Kacprzak od lat leczy polskich piłkarzy. Zawodnicy przyjeżdżają do niego po kryjomu, bo działacze, choć rezultaty rehabilitacji są świetne, nie widzą sensu współpracy z jego kliniką. Dlaczego? Pytanie pozostaje bez odpowiedzi.

 

Kiedy wczesnym popołudniem wchodzimy do gabinetu, za biurkiem siedzi młody mężczyzna. Krótki zarost, lekko podkrążone oczy. Bartłomiej Kacprzak w pracy pojawił się chwilę wcześniej. – Skończyłem operować o 2.30 – mówi na początku. Ciekawe czy pacjent wiedział, że lekarz trzymający skalpel w szkole średniej miał jeden zeszyt. Przez cztery lata i to do wszystkich przedmiotów. – Mało kto w to wierzy, choć tak rzeczywiście było – mówi właściciel kliniki OrtoMedSport, w której po kryjomu leczy się wielu piłkarzy grających w polskiej ekstraklasie.

 
 

Wróżyli mu sportową karierę
Kacprzak też chciał być jednym z nich. I był nawet na niezłej drodze, by tak się stało. Jako nastolatek grał w barwach łódzkiego SMS, jednej z najlepszych szkół sportowych w Polsce. Był wyróżniającym się zawodnikiem, szkoleniowcy wróżyli mu niezłą karierę. – Miałem 17 lat. Poszedłem na trening. To były normalne zajęcia na koniec sezonu. Nic nadzwyczajnego. Zderzyłem się z kolegą. Poczułem, że kolano przesunęło się w jedną stronę, ja w drugą. Trochę bolało, wieczorem pojawiła się opuchlizna – wspomina.

Rano rozpoczął się trwający kilka miesięcy rajd po lekarzach. Każdy stawiał inną diagnozę, żaden nie potrafił Kacprzaka wyleczyć. W końcu trafił pod nóż. Zanim został zoperowany, przeczytał książkę autorstwa lekarza, który miał przeprowadzić zabieg. Był w niej dokładnie rozpisany przebieg operacji i późniejsze leczenie. Na koniec najważniejsza informacja: pacjent powinien wrócić do pełnej sprawności po czterech miesiącach. Przed zabiegiem młody zawodnik SMS poszedł z książką do autora i poprosił o dedykację. – Mam ją do dziś. Z autografem na pierwszej stronie – mówi Kacprzak.

Po operacji szybko okazało się, że literatura to jedno, rzeczywistość drugie. Zamiast ćwiczeń i szybkiego powrotu do zdrowia była orteza, kupiona przez rodziców na kredyt i unieruchomiona na miesiąc noga. – Kiedy zapytałem dlaczego tak jest, skoro w książce było napisane coś zupełnie innego, nie dostałem odpowiedzi – wspomina. Rehabilitacja trwała jeszcze półtora roku.

 

W ciągu kilku miesięcy świat młodego piłkarza się zawalił. Skończyły się treningi z kolegami, prysnęły marzenia. Lukę trzeba było jakoś wypełnić. – Pomyślałem, że skoro opieka nad sportowcami wygląda tak, a nie inaczej, sam zacznę się tym zajmować. Skończę specjalizację ortopedyczną i będę operował. Udowodnię wszystkim, że można wrócić po czterech miesiącach do gry – wspomina.

Rebelię zaczął kilka lat temu i nie polegała tylko na podejściu do pacjenta. Jeszcze jako student pojechał na kurs USG dla lekarzy, na którym musiał… udawać pełnoprawnego doktora, bo zajęcia były przeznaczone tylko dla osób z dyplomem.

Droga do przebycia była długa. Bardzo długa. Ucznia SMS mającego jeden zeszyt i zasypiającego na niektórych lekcjach, od studenta medycyny dzieli przepaść. Co zresztą pokazały pierwsze korepetycje z biologii. – Dostałem 30 stron do nauczenia się z poniedziałku na środę. Nie dałem rady. Opanowałem może trzy – śmieje się dziś ortopeda.

Mozolna nauka zaczęła w końcu przynosić efekty. Z trzech stron na dzień, po kilku miesiącach zrobiło się 30 na godzinę. Zacięcia i uporu w dążeniu do celu nauczył Kacprzaka ojciec, Andrzej, nauczyciel wychowania fizycznego i trener.

 

– Tata prowadził swego czasu LKS Białaczów. Wprowadził chłopaków do III ligi, rok po roku robiąc awans od B klasy. Pamiętam jak przyjechał drugi zespół Widzewa, razem z trenerem Franciszkiem Smudą. Siedziałem wtedy na ławce razem z ojcem i widziałem jak jego zespół wygrywa 4:2. U rywali na boisku m.in. Mirek Szymkowiak – wspomina.

Nie pasował do świata lekarzy
Piłkę zamienił na książki, szatnię na salę wykładową. Nie ukrywa, że od początku nie pasował do świata lekarzy. Większość kolegów i koleżanek z roku zawodową ścieżkę wybrała kilka lat wcześniej. On trafił na uczelnię z boiska. Zresztą różnice widać do dziś. Kacprzak nie nosi lekarskiego kitla, w pracy ubrany jest w biały t-shirt ze zdjęciem narzędzi chirurgicznych i napisem: join the rebel (dołącz do rebelii). Jak trzeba, zakłada krótkie spodenki i idzie pokazywać pacjentom ćwiczenia. Przytuli, porozmawia, poklepie po plecach. – Najważniejsze by ludzi traktować jak ludzi. A nie kawałek czegoś, co przychodzi – tłumaczy swoją filozofię.

 

Rebelię zaczął kilka lat temu i nie polegała tylko na podejściu do pacjenta. Jeszcze jako student pojechał na kurs USG dla lekarzy, na którym musiał… udawać pełnoprawnego doktora, bo zajęcia były przeznaczone tylko dla osób z dyplomem. Później na kredyt sprawił sobie sprzęt do USG, żeby rozwijać swoje umiejętności w praktyce. – Kiedyś pracując w państwowym szpitalu musiałem sobie kupić sprzęt do operacji. Ten, który był w szpitalu jeden z lekarzy popsuł i nie zamierzał nic z tym zrobić, bo nie chciał, żebym się czegoś nauczył – wspomina. Zapytany o środowisko medyczne, tylko się uśmiecha. – To temat na książkę – ucina.
W gabinecie Kacprzaka po lewej stronie na ścianie wisi grupowe zdjęcie młodych piłkarek SMS Łódź. Na fotografii widoczny z daleka wielki napis: „Dziękujemy”. Kacprzak z dumą podchodzi do ramki i opowiada o tym, jak wspierał młode zawodniczki. – Na początku przychodziło do nas dziesięć, czasem 15 dziewczyn tygodniowo. Teraz jedna w miesiącu – mówi doktor, który sam wiele by dał, żeby to zdjęcie jego i kolegów z zespołu wisiało w czyimś gabinecie lekarskim. I choć w tej chwili leczy się u niego wielu ekstraklasowych piłkarzy, a biznes prosperuje bardzo dobrze, bez zastanowienia mówi, że rzuciłby wszystko, gdyby tylko mógł nadal grać w piłkę.

 

Po porady do Bartłomieja Kacprzaka przyjeżdżąją piłkarze z polskiej ligi i zagranicy. Najlepiej świadczą o tym koszulki z dedykacjami i podziękowania od zawodników eksponowane w „firmowej” gablocie.

– Nic nie zastąpi atmosfery szatni, dźwięku korków stukających o podłogę korytarza, czy dotknięcia trawy na boisku. To jest narkotyk – mówi z błyskiem w oku. O powrocie na boisko nie ma mowy. I to nawet w tej amatorskiej wersji. Z futbolu została mu tylko gra w „poprzeczki” z piłkarzami, których wyleczył. Kiedy rehabilitacja dobiega końca Kacprzak zakłada się ze swoimi pacjentami o to, kto więcej razy trafi piłką w obramowanie bramki. – Czasem ogrywam delikwentów i mówię, żeby lepiej skończyli karierę, skoro nie potrafią wygrać z lekarzem – śmieje się ortopeda.

 

W poczekalni łódzkiej kliniki często można spotkać potencjalnych przegranych poprzeczkowego zakładu. W dziewięciu przypadkach na dziesięć, zawodnicy przyjeżdżają do Łodzi na własną rękę, bez zgody klubu. Dlaczego? Działacze nie widzą potrzeby współpracy z kliniką. Nawet jeśli miałaby przynieść wymierne efekty. – Pół roku temu siedmiu zawodników jednego z warszawskich klubów napisało do mnie SMS-y, żeby się umówić na wizytę. No to umówiłem wszystkich na tę samą godzinę. Przyjechali, byli lekko zdziwieni, trochę się pośmialiśmy, ale tak naprawdę to smutne, że muszą się kryć z takimi rzeczami – opowiada 33-latek.

Podziękowania od Teodorczyka
Jednym z najświeższych przykładów dobrej pracy wykonywanej przez zespół z Łodzi jest Radek Dejmek. Obrońca Korony przez trzy lata miał problemy z kolanem. W końcu z polecenia Bartosza Kwietnia, trafił do Łodzi. Po kilku tygodniach rehabilitacji, ból zniknął. – Staram się tłumaczyć działaczom, że działanie profilaktyczne pozwoli im zaoszczędzić dużo pieniędzy. Bo przecież kontuzjowanemu przez pół roku zawodnikowi trzeba płacić, a on zamiast wykonywać swoją pracę, musi się leczyć. Jak widać, nie trafiam na podatny grunt – żali się lekarz.

 

Kiedy pytamy o powody niechęci ze strony włodarzy, bezradnie wzrusza ramionami. – Naprawdę nie wiem dlaczego tak się dzieje. Przecież wyniki leczenia mamy niezłe – odpowiada zrezygnowany. Kontaktując się z zawodnikami leczącymi się w Łodzi, usłyszeliśmy same pochwały. Zero narzekania.

 

O tym, jak cenią sobie z nim współpracę piłkarze najlepiej świadczą koszulki powieszone w specjalnej gablocie na końcu salki rehabilitacyjnej. „Serdeczne podziękowania dla całej ekipy OrtoMedSport za opiekę, trafne diagnozy i szybki powrót na boisko” napisał na swojej Łukasz Teodorczyk, który leczył się w Łodzi jeszcze jako piłkarz Dynama Kijów. Za szybą znajdziemy też koszulki m.in. Legii, Korony, Wisły Płock, GKS Bełchatów, Podbeskidzia, Ruchu Chorzów, reprezentacji Polski… wymieniać można długo. Dlatego tym bardziej dziwi, że stałą współpracę z kliniką nawiązała tylko Wisła Płock. – Nie łudzę się, że grono będzie większe – mówi ze smutkiem w głosie Kacprzak.

 

 Gabinety medyczne OrtoMedSport łączą tradycyjne i innowacyjne metody leczenia. Pomagają nie tylko sportowcom.

Kiedy opowiada o projekcie współpracy z drużynami, od razu przedstawia cały biznesplan. Widać, że wszystko dawno temu przemyślał od A do Z. – Przede wszystkim profilaktyka – zaczyna. I dalej tłumaczy, że wcale nie potrzeba wydawać milionów, by zagwarantować zawodnikom opiekę medyczną na odpowiednim poziomie. – Owszem, pewne rzeczy trzeba kupić, ale jeśli wprowadzi się odpowiednie nawyki, można w dużym stopniu ograniczyć urazy – przekonuje.

 

Jako przykład podaje wspomnianą wcześniej drużynę SMS. – Dziewczyny po treningach obowiązkowo wchodzą do wanny z lodem. Regularnie korzystają z naszych, przeznaczonych dla sportowców, rollerów. Do tego wykonują zestaw ćwiczeń i nagle liczba kontuzji spadła prawie do zera, a poniesione koszty wcale nie są duże. Rozmawiamy, tłumaczymy, uczymy. Tak działamy – mówi.

 

Im wyższy poziom, tym większe pieniądze trzeba wydać na opiekę. To jasne. Ortopeda przekonuje jednak, że inwestycja się opłaca. Co zrozumiało już kilku jego pacjentów. Mariusz Stępiński i Kamil Sylwestrzak ostatnio kupili sobie na prywatny użytek system Game Ready – czyli specjalne spodnie do drenażu i chłodzenia mięśni po wysiłku, które część kibiców możne kojarzyć z filmików publikowanych na kanale Łączy Nas Piłka. – To wydatek rzędu kilkunastu tysięcy złotych, ale inaczej się po prostu nie da. Marcin Gortat ma w swoim domu tyle sprzętu, że mógłby spokojnie otworzyć gabinet lekarski – tłumaczy Kacprzak, który niedawno w dwa dni postawił Stępińskiego na nogi po złamaniu palca. – Wrócił do klubu i fizjoterapeuci byli zaskoczeni, jakim cudem tak szybko zniknął ból – śmieje się lekarz. Z napastnikiem Chievo Werona współpracują od wielu lat. Początkowo reprezentant Polski był do pewnych rzeczy nastawiony sceptycznie. Ale im dłużej stosował się do rad Kacprzaka, tym bardziej wierzył, że tak po prostu trzeba. Teraz często sam dzwoni i prosi o radę.

 

Przyjmuje pacjentów nawet w nocy
W łódzkiej przychodni inwestycje w sprzęt i ludzi traktowane są jako coś zupełnie naturalnego. Ale bez zbędnego gadżeciarstwa. Kacprzak wychodzi z założenia, że na pewnych rzeczach po prostu nie da się oszczędzać. Zresztą, ma tak od dziecka. Jako junior zawsze chciał grać w najlepszych butach. – Konkretnie predatorach adidasa. W domu się nie przelewało, więc musiałem na nie długo zbierać. Odkładałem każdą złotówkę, którą dostałem od rodziców i babci, aż w końcu kupiłem – wspomina. W klinice są różne kosmiczne sprzęty. Pierwszy z brzegu – bieżnia antygrawitacyjną, dzięki której pacjent podczas wykonywanych ćwiczeń może „ważyć” 20 kilogramów. Wszystko po to, by już kilka dni po zabiegu rozpocząć rehabilitację i nie obciążać organizmu. – Pacjent ma się spocić. Zmęczyć. To najlepsza droga do zdrowia – uważa Kacprzak. I po chwili dodaje: – Tak naprawdę większość pracy wykonują fizjoterapeuci. Bez nich moja robota byłaby na nic – przyznaje.

 

Zabiegi i rehabilitacja to nie wszystko, co oferują w łódzkiej klinice. Kacprzak kilka miesięcy temu wydał książkę dla dzieci, w której opisywał jak najmłodsi mają dbać o zdrowie. – Zrobiłem też aplikację na telefon z ćwiczeniami i własny sprzęt do rolowania dla sportowców. Mamy swoją wodę, dietę, ubrania. Współpracujemy z psychologiem sportu, prowadzimy szkolenia dla rodziców – wymienia jednym tchem.

 

Na pytanie, kiedy znajduje na to wszystko czas i czy nie jest przemęczony, odpowiada bez zastanowienia: – Nie. Jak trzeba przyjmuję pacjentów nawet o 3 w nocy. Jak Kamila Wacławczyka po złamaniu nogi. Jeśli kiedykolwiek stracę zapał, po prostu przestanę być lekarzem i zacznę robić coś innego.

 

Na razie zapału mu nie brakuje, a o dobrej pracy Kacprzaka wiedzą już poza Polską. Ostatnio Polak był gościem w klinice słynnego profesora Paolo Marianiego, który operował m.in. Arkadiusza Milika. Do Rzymu na konsultacje swoich zawodników chętnie wysyłają też polskie kluby. – Dostałem zaproszenie, przeprowadziliśmy razem zabieg. Wypiliśmy kawę, chwilę porozmawialiśmy. Za kilka miesięcy Włosi przyjadą do nas, bo byli zachwyceni pracą, którą wykonujemy. Szkoda, że nie dostrzegają tego działacze w Polsce. Ale może po prostu to lepiej brzmi, że wysłaliśmy zawodnika do Rzymu, a nie do Łodzi? Albo kawa lepiej smakuje we Włoszech? – zastanawia się Kacprzak.

 

Źródło: cały artykuł oraz zdjęcia pochodzą z www.przegląd sportowy.pl 



powrót

Napisz komentarz

Komentarze

partnerzy

Strona wykorzystuje cookies. Pozostając na niej wyrażasz zgodę na ich używanie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. X